MÓJ PIERWSZY POSIŁEK W BELGII



Skąd się w ogóle wzięłam w Belgii?

I dlaczego, jak, po co tam pojechałam?

No, bo żeby zjeść jakiś pierwszy posiłek trzeba tam najpierw dotrzeć. A, jeśli dotrzeć, to trzeba mieć ku temu powód. Dobra, dość wstępu, przechodzę do rzeczy…


Lucyna (druga Lucyna, bo od czasów szkoły podstawowej zawsze w mojej klasie były dwie Lucyny, ja i ta “druga”…choć w zależności od szkoły ta “druga” zmieniała się…tu akurat mowa o Lucynie ze szkoły średniej. A tak w ogóle to dziwny zbieg okoliczności – nie było zbyt wiele Lucyn w otoczeniu, a jakoś dziwnym zrządzeniem losu zawsze trafiałam na jedną z nich…

Jak by powiedziała Mariolka z Paranienormalnych – Przypadek? Nie sądzę!) Zatem ta Lucyna, która od prawie roku przebywała w Belgii w charakterze fille-au-paire (dziewczyna do pary, w dosłownym tłumaczeniu…a w wolnym – opiekunka do dzieci) zaproponowała mi roczny wyjazd na jej miejsce.

Rok 1997, Polska nie należy do Unii Europejskiej…Łapiecie? Wyjazd na roczny kontrakt wiązał się z uzyskaniem umowy, wizy (a to oznaczało dwa wyjazdy do Warszawy do Ambasady Belgijskiej, wcześniej kompletowanie dokumentów itd. itp.) Już sama podróż do stolicy to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że mieszkałam w maleńkiej miejscowości pod Tarnowem.
Umowa podpisana, wiza zdobyta, Bonjour i Au revoir znam…Jeszcze Merci i Je ne parle pas le français ( nie mówię o francusku) …Mogę jechać! Dam radę! Jak nie ja, to kto! To tyle, jeśli chodzi o teorię.

W rzeczywistości strach w oczach, żołądek zasupłany z nerwów…
Ponad 20 godzin w autokarze. Najpierw do Krakowa, potem przesiadka do innego, potem długie godziny w kolejce na przejściu granicznym, kontrola bagaży, dokumentów…Inna epoka normalnie…Porównując z teraźniejszością. Ech, wtedy to była adrenalina.

Taka podróż, to prawdziwa przygoda 😉 . No i wreszcie wysiadłam w Brukseli, Pani W. odebrała mnie z autokaru, gdzieś w pobliżu Dworca Centralnego, jak się dużo później dowiedziałam. Dowiedziałam się od niej, że mój nowy szef, Monsieur Philippe, spóźnia się, ale zaraz po mnie przyjedzie.

No i przyjechał. Sam. Miałam nadzieję, że “druga” Lucyna też przyjedzie (miała zostać ze mną jeszcze dwa tygodnie, żeby mnie wdrożyć w moje nowe życie. Potem miała pojechać do Polski, żeby szykować swoje wymarzone wesele. Nota bene – na to wesele właśnie przyjechała zarobić do Belgii. Na weselu byłam, “miód i wino piłam”, i dobrze się bawiłam. Co prawda z mega obciachową fryzurą, bo po raz pierwszy w życiu postanowiłam trochę utemperować moje kręcące się z przodu, a proste z tyłu włosy i “zrobiłam” sobie lekką trwała, która dała efekt “mokrej Włoszki” – kto jeszcze pamięta ten rodzaj fryzury?

Nie pamiętacie? Może to i lepiej…szału nie było. Poszukam zdjęć…a nuż jakieś przetrwało od tamtych czasów. Może wszystkich nie spaliłam? Wspomnę jeszcze tylko, że ledwo włosy odrosły mi na tyle, żeby można było kręciołki obciąć, udałam się do zaprzyjaźnionej, samorodnej fryzjerki Ani, która zrobiła ze mnie krótkowłosą brunetkę. Pozostaję nią do dziś, tyle że teraz w celu uzyskania efektu krótkowłosej brunetki nie wystarczy samo cięcie. Doszło jeszcze regularne farbowanie moich “siwulców”. Nadmienię, że owo obcinanie miało miejsce również w Knokke, w tym samym mieście, w którym spędziłam pierwszy tydzień mojego ponad dwudziestoletniego pobytu w Belgii. Tam też, podczas wyżej wspomnianego tygodnia, obejrzałam film Titanic” z boskim DiCaprio…

Ech, ta Rose szepcząca ostatkiem sił “Jack! Jack!” I on utopiony na śmierć dryfujący obok drzwi, które przecież pomieściłyby ich oboje…do tej pory pozostaje to dla mnie zagadką – dlaczego nie wlazł z nią na te drzwi?)
M. Philippe przyjechał i przywiózł ze sobą list od “drugiej” Lucyny, w którym to poinformowała mnie, że ona, Madame Valerie i ich córka, są nad morzem w Knokke i ja mam tam dojechać pociągiem.

Sama !!!!!!! Z Brukseli to ok półtorej godziny. W obcym, dzikim, nieprzyjaznym kraju, gdzie ludzie mówią w jakimś diabelskim języku… Ba! W kilku diabelskich językach, bo ten mini kraj nie jest w stanie dogadać się w jednym. Mają dwa urzędowe języki (francuski i niderlandzki), w zależności od regionu, nie wspominając jeszcze angielskiego i niemieckiego, których też używają. No to po mnie, pomyślałam.

Umarł w butach. Zgubię się. Zamordują mnie. Uprowadzą może? Kto wie?
Wcześniej jednak, zanim żelazny wąż połknął mnie, by mnie wypluć w Knokke (nie powiem, w porównaniu z polskimi pociągami prezentował się całkiem przyzwoicie, wygodne, przestronne wagony, czysto, bez tłumów, zwłaszcza, że był to środek tygodnia (spróbujcie dostać się z Brukseli nad morze w weekend od maja do września – inaczej pogadamy 😉 )) , zatem zanim wsiadłam do tej maszyny, pojechaliśmy z M.Philippem do ich domu (ponad godzinę autostradą- i tu mój kolejny szok, te ich autostrady, fiu fiu), gdzie świergotając po swojemu oprowadził mnie po pięknym domu, polecił spakować się na tygodniowy pobyt nad morzem (no dobra, nie on polecił, a wyczytałam do w liście od “drugiej”) i odwiózł mnie z powrotem do Brukseli.

Wcisnął bilet do ręki, wepchnął do przedziału i pomachał na pożegnanie. Moje pierwsze wspomnienia z Dworca Centralnego to bieg wyczynowy po niekończących się schodach i korytarzach, bo dotarliśmy na dworzec spóźnieni. Po schodach, które kilka lat później stały się scenerią dramatycznych wydarzeń, a w które zamieszany był mieszkający w Brukseli Rom polskiego pochodzenia. W biały dzień zadźgał obcego sobie chłopaka, bo ten nie chciał oddać mu swojej MP3 czy innego IPada (nie pamiętam jakiego sprzętu to dotyczyło). Niechlubny, polski akcent w stolicy Unii.
Po drodze przeżyłam jeszcze niezapowiedzianą przez “drugą” przesiadkę.

Tylko dzięki wrodzonej inteligencji i opiece Anioła Stróża, albo po prostu odrobinie szczęścia, przesiadłam się do odpowiedniego pociągu i szczęśliwie wylądowałam na dworcu w Knokke. Nadmorskim, malutkim miasteczku, które mimo swojego snobistycznego charakteru przypadło mi do gustu i pokochałam je całym sercem. Zwłaszcza, że przez kilka lat pracy u rodziny S. często tam spędzałam weekendy, wakacje, ferie…

Obszerne mieszkanie z widokiem na morze, wyjście z salonu do ogrodu, z którego można było bezpośrednio zejść na deptak, a z niego na plażę. Przepyszne gofry u Marie Siska, gdzie znajdował się też duży plac zabaw z robiącą masaż pośladkom zjeżdżalni, park natury Zwin, czy posąg stojący w morzu, nazwany przeze mnie SMUTNYM PANEM. No i najważniejsze – spotkałam tam kiedyś Jean-Clauda van Damme’a jadącego z synami na rowerach.

Tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłam na żywo morze. Stałam i myślałam: WOW! TYLE WODY!
Z dworca odebrała mnie Madame (tak, tak, nikt nam, biednym Polkom z dalekiego, dzikiego, wschodniego kraju nie powiedział, że w języku francuskim zwracamy się do np. Szefowej po imieniu, ale w drugiej osobie l. mnogiej, chyba że to mocno starsza osoba) wraz z “drugą” Lucyną. Ufff, ulżyło mi. Nie jestem sama.


No i przechodzimy do głównego tematu mojej opowieści – mojego pierwszego posiłku w Belgii. Po zainstalowaniu się w naszym, tymczasowym pokoju (mieszkanie należące do rodziców Madame V., arystokratów, było bardzo przestronne, urządzone z gustem, wygodne) i poznaniu małej, rocznej, Yse zaproponowano mi odgrzanie obiadu (dojechałam we wczesnych godzinach popołudniowych), ale zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć Lucyna przetłumaczyła mi, że z obiadu został kompot…

No wyobraźcie sobie! Człowiek głodny, z długiej podróży pociągiem, że nie wspomnę o 23godzinnej podróży z Polski, a tu mu kompot chcą dawać???? To był luty, zero upałów, mnie się jeść chciało, a nie pić, cholera jasna! Podziękowałam zatem i poczekałam do kolacji.

Co było na kolację -zabijcie mnie, a nie powiem, bo nie pamiętam. Jedynie ten zaproponowany kompot utkwił mi w pamięci. Dopiero jakiś czas potem dowiedziałam się, że kompot po francusku (compote) to marmolada z jabłek, podawana najczęściej z kurczakiem i frytkami.

Nie śmiejcie się, to narodowe danie belgijskie, które po kilku latach przyswajania bardzo polubiłam. Zresztą mogło być gorzej i mogli zaproponować mi tenże kompot z purree ziemniaczanym i cienką kaszanką (ciemną lub jasną, do koloru, do wyboru) zwaną boudin – kolejne ich narodowe danie. Ale o kulinariach będzie następnym razem. Poświęcę im całe opowiadanie.



Lucyna Angermann

Zdjęcie fb #tymczasowymnaemigracji_lucynaangermann

Total
0
Shares
Previous Post

🎄📚 Spotkanie wigilijne poezji 📚🎄

Next Post

KARTKA DLA SENIORA III EDYCJA

DOM POLSKI EWSPA BRUKSELA

Zapisz się do newslettera Domu Polskiego w Brukseli aby być na bieżąco z wiadomościami, wydarzeniami i wskazówkami

Total
0
Share