Już niebawem minie rok, jak zaczęliśmy naszą przygodę w Brukseli – mieście, które zaskoczyło nas otwartością i serdecznością, architekturą, kompozycją przestrzeni i formułą funkcjonowania. Miasto zaskakuje nas prawie każdego dnia. Czasem czuję się jak “odkrywca” rzeczywistości, a czasem jak niewidomy w ciasnym tłumie.
I z perspektywy czasu moje wspomnienia z pewnością odrobinę się rozmyły, trochę zatarły. Patrzę na nie inaczej, cieplej, już nie tak krytycznie w w tych pierwszych wyalienowanych tygodniach pobytu tutaj. Jakkolwiek trudny ten czas dla mnie był, zawsze odczuwałam wdzięczność za to, że jesteśmy razem, ze tę szansę od losu, która dała nam nowe możliwości, za wsparcie i wyrozumiałość męża, który zawsze dla mnie był i tulasy córki które potrafią ukoić każdy smutek!
Tysiące z nas Polaków, każdego roku zmieniają miejsce zamieszkania. Tysiące wyjeżdżają za granicę szukając przygody, inspiracji, lepszego życia, innego życia, nowego życia, odskoczni, atrakcji, motywacji, doświadczenia, miłości… i czegoś jeszcze. Każdy z nas powodowany własnymi motywami, każdy z nas zachęcany wewnętrznymi impulsami podejmuje to wyzwanie licząc na… SUKCES (?) z pewnością na ZMIANĘ!
Wybór miejsca był od nas niezależny. Mój mąż otrzymał propozycję trzyletniej pracy w Brukseli i postanowiliśmy ją przyjąć. Radość moja nie była jednak z tego powodu ogromna. Belgia – Bruksela, choć nigdy tutaj nie byłam, nie wydawała mi się mocno pociągająca. Zasłyszane opinie o tym mieście również nie malowały wizji atrakcyjnej metropolii. I na końcu dochodziła kwestia językowa. Jako osoba nie władająca ani francuskim ani flamandzkim przypuszczałam, że znalezienie pracy dla siebie, na czas pobytu może być wielkim wyzwaniem. I choć jestem optymistką, to wyzwanie przerosło moje założenia. Pandemia i kolejne lock downy, które wprowadzono zaraz po naszym przyjeździe, bardzo okroiły szansę znalezienie zatrudnienia praktycznie do zera…
Dzień przyjazdu przywitał nas deszczem i jak się potem okazało, ten deszcz nie opuszczał miasta aż do zimy. Kalosze i sztormiak, które zabrałam mimo chodem okazały się być stałym elementem garderoby wobec panujących tutaj warunków.
Deszczowo, chłodno, skracający się dzień, brak bliskich, brak kontaktów, brak możliwości nawiązywania nowych relacji w związku z wdrażanymi obostrzeniami… powoli zaczynał dawać mi się we znaki.
Witaj nowa rzeczywistości, w której nikt nie poprowadzi cię za rękę, w której nie otrzymasz broszury z informacjami jak postępować i co robić, aby znaleźć żłobek dla dziecka, dodatkowe zajęcia dla siebie, może kurs językowy, pracę…
Godziny poświęcone na poszukiwania wiadomości w intrenecie i kilometry spacerów, często w deszczu z córką w wózku, by poznać miasto i okolice, w której mieszkamy. A mieszkamy w samym centrum miasta, w tętniącej życiem dzielnicy, gdzie teraz, kiedy możemy cieszyć się większa swobodą, smakowanie miejskiego życia jest wielka przyjemnością. Kafejki, restauracje, czasem tylko jeden stolik I dwa krzesła, mnóstwo ludzi na ulicach, śmiechy, rozmowy, towarzystwo – niesamowity koloryt miasta!
Odkrywałyśmy wspaniałe miejsca stolicy, piękne uliczki i kamienice. Odwiedzałyśmy małe sklepiki z pamiątkami wyszukując drobne upominki dla bliskich i nietuzinkowe pocztówki. Namiętnie wysyłałyśmy kartki z pozdrowieniami i rysunkami córki. Dzwoniłyśmy i pisałyśmy w tych pierwszych tygodniach szczególnie intensywnie.
Kiedy udało nam się już całkowicie zainstalować w nowym mieszkaniu, kiedy nasz rytm dnia trochę się unormował, zaczęły się intensywne poszukiwania żłóbka dla córki oraz pracy dla mnie. I może kogoś dziwić moja potrzeba zawodowa, niemniej jako osoba zawsze aktywna zawodowo zaczynałam odczuwać coraz większy dyskomfort z powodu braku wyzwań I obowiązków. Kolejny lock down i zakaz spotykania się, całkowite zamknięcie sklepów i pustki na ulicach diametralnie odbierały mi szansę na zmianę własnej sytuacji. I przyszedł czas, kiedy nawet mąż zaczął pracować z domu, gdyż takie wprowadzono przepisy.
Rutyna dnia codziennie powtarzała się. Śniadanie, my na spacer a mąż w pokoju do pracy, potem lunczy’k i drzemka córki. W tym czasie miałam chwilę dla siebie by przejrzeć ogłoszenia, rozesłać kolejne zapytania o miejsce w żłobku, nadrobić prace administracji domowej. Potem obiad i kolejne wyjście na dwór, koffi time, kolacja i spać. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Szaro, ponuro i brak ludzi wokół. Z perspektywy czasu, deficyt kontaktów międzyludzkich doskwierał mi najbardziej. Jako osoba towarzyska, potrzebuję ludzi do życia jak powietrza. Z mojego świata, pełnego przyjaciół, znajomych, pracy zawodowej i działalności w stowarzyszeniu… wpadłam w pustkę!
Promyczkami słońca, które ożywiały tamte momenty okazały się być nasze weekendowe wyjazdy. Zwiedzaliśmy z zapałem i namiętnością, co tylko było możliwe, Antwerpia, Brugia, Gandawa, Ostenda i inne nadmorskie miejscowości, Bulion, Dinant, Liege … Często spontanicznie zatrzymywaliśmy się w małych miejscowościach na trasie, gdyż akurat nas zaciekawiły I odkrywaliśmy wspaniałe rzeczy. Oczywiście zwiedzaliśmy również stolicę, jak na prawdziwych Europejczyków przystało- z perspektywy roweru.
Architektura i układ przestrzenny miast zachwyca mnie do dziś, zachwyca mnie każdego dnia, gdy stojąc na wzniesieniu ulicy Bd Jardin Botaniqu patrzę prze siebie w kierunku tunelu Leopolda, widzę w oddali Basilique Nationale du Sacré-Coeur, a słońce przedziera się przez chmury, mój zachwyt jest wielki. Sztuka tworzenia pięknych splotów arterii, które znakomicie się uzupełniają i tworzą zjawiskowe panoramy miasta Brukseli jest pewnym arcydziełem.
Gdy nie masz znajomych i nie możesz ich mieć w “realu” bo jest pandemia, gdy nie jesteś fanem seriali, gdy wszelkie aktywności zewnętrzne są ograniczone albo wręcz niemożliwe, a ty nie lubisz siedzieć bezczynnie… atrakcją stają się dla ciebie zakupy w spożywczaku. I tak też było w moim przypadku. Spacerując z córką “zapuszczałyśmy się ” w różne zakątki i tam odkrywałyśmy sklepiki hinduskie, irańskie, afrykańskie, gdzie wyszukiwałyśmy “różności” z których przy pomocy Internetu starałyśmy się przyrządzić tzw. “PYSZNOŚĆ”. Wniosło to dużo emocji do naszego życia i było dla nas swoistym ” polowaniem”. Podczas naszych spacerów odkryłyśmy również dwa niesamowite bazarki, które zachwyciły urokiem i atmosferą i na stale weszły do naszego tygodniowego kalendarza. Tygodnie mijały…
Justka